Był maj, czas na przedwieczerzu, kiedy już tylko zorze gorzały purpurą na szeroko rozlanej Odrze. Na zamku szczecińskim panował zmierzch i rozsnuwał się mrocznym chłodem po komnatach. Księżniczka Ludgarda przewlekła ostatnią nic na krosnach, na których tkała obrus dla kaplicy zamkowej, i zadumała się nad swą dolą.
Była sierotą i nie sierotą. Ojca swego księcia Henryka meklemburskiego, nawet nie pamiętała. Wyruszył z rycerstwem do Ziemi Świętej, gdy miała zaledwie kilka lat, i dotąd nie powrócił. Jedni mówili, że poległ w boju, inni, że żyje w niewoli u Saracenów. A matka jej, urodziwa księżna Anastazja, sprawowała rządy w dalekim Wismarze i nie miała czasu dla swej córki. Ludgarda wychowywała się więc u dziada swego, księcia Barnima szczecińskiego. Dobrze jej tu było, dziadkowie kochali ją bardziej niż własną córkę i nic jej zgoła nie brakowało, chyba tylko ptasiego mleka. Cóż, kiedy tęskniła za rodzicami.
Właśnie miesiąc temu ukończyła czternaście lat i stała się dorosłą damą, a dziadek żartował, iż teraz każdego dnia może spodziewać się swatów. Nie sądziła, że słowa opiekuna sprawdzą się tak rychło, bo oto dziś rano specjalni posłańcy przybyli na zamek szczeciński z wieścią, iż szlachetny panicz Przemko, dziedzic zmarłego księcia Przemysława, wyruszył już z Poznania, by pokłonić się o jej rękę.
Weszła służebna ze światłem prosząc na wieczerzę. Ludgarda ocknęła się z zadumy, wstała od krosien i przeszła do komnaty jadalnej.
W kilka dni później książę Przemko rzeczywiście przybył do Szczecina. Wjechał huczno i dworno na czele strojnej drużyny rycerskiej, młody i urodziwy, w pozłocistej zbroi, na ognistym rumaku.
Zuchwałe, czarne oczy rycerza spoczęły na nieśmiałej Ludgardzie, i serce zabiło jej gwałtownie w piersi. Nie wiedziała jednak, miłość li to była od pierwszego wejrzenia, czy też lęk jakowyś przed nieznanym losem.
Niebawem w kaplicy zamku szczecińskiego odbył się ślub młodej pary, skromny i cichy, jako że właściwe gody weselne miały sie rozpocząć dopiero w Poznaniu.
Książę Przemko niedługo bawił w Szczecinie. Wkrótce wyjechał ze swoją drużyną, by godnie przyjąć oblubienicę na własnej ziemi. W kilka niedziel później tą samą drogą wyruszyła z niewielkim orszakiem Ludgarda.
Spotkanie nastąpiło na granicy Pomorza i Wielkopolski, w warownym Drzeniu, zwanym później Drezdenkiem. Witał tu Ludgardę książę Przemko i stryj jego, Bolesław, książę kaliski oraz biskup poznański, Mikołaj i dworzanie. Jechali odtąd razem przez Ziemię Wielkopolską, wszędzie witani serdecznie przez rycerstwo, mieszczan i kmieci. Wjazd do Poznania był huczny i okazały. Kto żyw wyległ na ulice grodu, by przypatrzeć się młodej parze książęcej.
— Jadą, już jadą! — słachać było ze wszech stron.
Na czele orszaku jechał książę Przemko na karym rumaku, przykrytym aż do ziemi purpurową kapą zdobną herbami miast wielkopolskich. Pierś okrywał mu złocisty pancerz z wielkim białym orłem, a głowę zdobił hełm z podniesioną przyłbicą i pióropuszem z pawich piór. Ludgarda jechała obok w białej powłóczystej sukni, na białym jak śnieg rumaku okrytym błękitną oponą z haftowanymi złocistymi gryfami. Na jasnych, utrefionych w loki włosach widniała korona książęca.
Wśród rycerstwa i ciżby miejskiej rozległy się okrzyki na cześć młodej pary:
— Sto lat życia miłościwemu panu i małżonce jego! Szczęścia i licznego potomstwa!
Właśnie zbliżali się do katedry. Ludgarda podniosła opuszczone powieki i wzdrygnęła się od lęku. Mroczne wnętrze świątyni z dwoma rzędami świec po obu stronach wejścia zdało się jej mieć kształt żałobnego katafalku. Opanowała się, by nie krzyknąć.
Lecz oto otoczyli ich już dworzanie książęcy i rajcy Poznania z burmistrzem na czele. Przemko pomógł z gracją zsiąść małżonce z konia, a biskup Mikołaj w towarzystwie księcia kaliskiego Bolesława i jego małżonki Jolanty oraz kanoników poznańskich wprowadził nowożeńców w uroczystej procesji do katedry.
Lud Poznania przez trzy dni bawił się i ucztował za szczęście i pomyślność młodej pary. Na zakończenie godów weselnych odbył się na dziedzińcu zamkowym wspaniały turniej rycerski. Zjechali rycerze z Wielkiej i Małej Polski, z Pomorza i Śląska. Sam książę Przemko postanowił również wziąć udział w gonitwach. Nagrodą dla zwycięzcy miał być wieniec laurowy misternie wykonany ze złota przez złotników poznańskich oraz drogocenny miecz rycerski, oba z rąk księżnej Ludgardy.
Zasiadła ona wraz z dworkami na głównym krużganku zamkowym pod baldachimem przetykanym purpurą i złotem. Miejsce po obu jej stronach zajęły żony i córki zaproszonych rycerzy, dworki księżnej oraz najznamienitsze mieszczki poznańskie. Sami rycerze obsiedli w krąg na dębowych ławach dziedziniec zamkowy, aby nie uronić ani krztyny z zakończenia igrzysk.
Z dwunastu najodważniejszych rycerzy, którzy stanęli w szranki, po trzech dniach pozostali już tylko dwaj najdzielniejsi. O pierwszym z nich, w pozłocistej zbroi, mówiono, iż jest to sam książę Przemysław; kto zacz był drugi, w czarnej zbroi i na czarnym koniu — tego nikt nie wiedział. A oni stali już na przeciwległych krańcach dziedzińca gotowi do walki. Znad wygiętych karków końskich widać było strojne w pióropusze szyszaki z opuszczonymi przyłbicami oraz długie kopie.
Zabrzmiały fanfary. Rycerze pochylili się w siodłach i zniżyli kopie. Zadudniła ziemia pod ciężkim galopem rumaków i bój się rozpoczął. Dźwięczały głucho o tarcze kopijne brzeszczoty, a konie zdarte wodzami aż przysiadały na zadach, a następnie z wielkim impetem przebiegały tuż obok siebie, by zatoczywszy wielki łuk, ruszać znów całą siłą naprzód. Spod kopyt rumaków sypały się skry krzesane o bruk dziedzińca, a z nozdrzy biły ze świstem kłęby białej pary. I tak po trzykroć obiegli dziedziniec i starli się z sobą, ale żaden nad drugim nie uzyskał przewagi.
Lecz oto czarny rycerz zatoczył po dziedzińcu ogromny krąg, że omal się o ławy rycerskie nie otarł, i jak burza runął na swego adwersarza. Rozległ się kwik koni, trzask pękającej tarczy i książę Przemko, jak piorunem rażony, wypadł z siodła.
Podbiegli giermkowie, by ratować swego pana. Nie był ranny, jeno mocno poturbowany. Zabrzmiały gromkie okrzyki na cześć zwycięzcy, a drabanci odegrali fanfary oznajmiające koniec igrzysk.
Czarny rycerz dysząc ze zmęczenia podjechał na spienionym koniu tuż pod krużganek, na którym siedziała księżna Ludgarda, zdjął szyszak z głowy i skłonił się głęboko.
— Dobek! Dobek! — krzyknęli chórem rycerze i dworzanie.
Był to istotnie rycerz Dobiesław z możnego rodu wielkopolskiego Zarębów, rówieśnik i współtowarzysz zabaw chłopięcych księcia Przemysława.
Ludgarda wychyliła się z krużganku tuż nad głową jeźdźca:
— Smucić bym się winna, Dobiesławie, że pokonałeś małżonka mego, a swego pana, ale zwyczaj rycerski zabrania mi tego, bo na turnieju wszyscy są sobie równi. Kładę ci więc na skronie wieniec zwycięzcy. Strzeż godności rycerskiej jako źrenicy oka swego, a ten oto miecz niechaj ci służy ku obronie uciśnionych, a na zgubę wrogom.
Dobek zsiadł z konia i przyklęknął na jedno kolano, a ująwszy podany sobie miecz w obie dłonie i wzniósłszy oczy ku górze, tymi ozwał się słowy:
— Księżno Ludgardo, pani moja! Pierwszy raz ujrzałem cię w ogrodzie szczecińskim, gdym był tam z drużyną księcia Przemysława, i odtąd zapomnieć cię nie mogę. Przyjmuję ten wieniec na znak, iż jestem paziem twoim, a tym oto mieczem ślubuję cię bronić w niebezpieczeństwie aż po wszystkie dni żywota mego.
Szmer podziwu rozległ się wokoło nad piękną i pełną galanterii mową rycerza, Książę Przemko również podszedł ku zwycięzcy i zgodnie z obyczajem rycerskim podał mu dłoń:
— I ja ci, Dobiesławie, winszuję. Dzielnie się spisałeś, chociaż nadwyrężyłeś mi nieco zbroję — rzekł z uśmiechem. Ale w oczach paliły mu się skry źle tajonegc gniewu.
Od czasów wesela i turnieju rycerskiego minęło lat kilka i wiele wody upłynęło w Warcie ku Odrze i Bałtykowi. Nie potwierdziły się serdeczne życzenia mieszkańców Poznania. Na zamku książęcym nie słychać było ani wesołych zabaw, ani też dziecięcego szczebiotu. Młodziutką Ludgardę widywano jeno wczesnym rankiem, gdy ze służebną i kapelanem dążyła pospiesznie na jutrznię do kościoła. Była co dnia bledsza i smutniejsza, a szafirowe jej oczy pokryła mgła zadumy.
Wśród pospólstwa miejskiego poczęły krążyć wieści, że młody książę chętniej przebywa poza murami zamku u swej dawnej miłośnicy, branki niemieckiej, niż w komnatach małżonki. A on sam, w chwilach złego humoru lub pod wpływem burgunda mawiał z przekąsem:
— Złowiłem w wodach szczecińskich rybę, która zimną krew ma!
Wiedziano też powszechnie, iż książę Przemko usunął precz ze swego dworu Dobka Zarębę.
— Nie mógł mu wybaczyć zwycięstwa w turnieju — szeptano tajemniczo po kątach.
Byli też i tacy, którzy zaklinali się na wszystkie świętości, iż widywali wieczorem Dobka za murami grodu, okrytego czarnym płaszczem dla niepoznaki i zapatrzonego w oświetlone okna komnaty Ludgardy. Książę wydał nawet rozkaz straży zamkowej, by go schwytać i uwięzić, ale Dobek, w czas ostrzeżony, przepadł bez śladu.
I znów minęło kilka lat. Dla Ludgardy były one coraz cięższe i coraz smutniejsze. Książę otoczył ją zniemczałymi dworkami i służebnicami, które śledziły każdy jej krok, a komnaty jej zamienił w istne więzienie. Jedyną bliską i wierną jej osobą była stara piastunka, z którą przyjechała ze Szczecina.
Niechęć, a później nienawiść księcia ku małżonce - wedle opowieści służebnych - była z powodu bezpłodności Ludgardy. Przemko powiększył znacznie swą wielkopolską dzielnicę, bo po stryju Bolesławie odziedziczył Ziemię Kaliską, a książę pomorski, Mściwój, przyrzekł mu zapisać w testamencie Pomorze Gdańskie. Dumał więc książę coraz częściej i o królewskiej koronie Chrobrego, i o synu, któremu mógł ją w dziedzictwie zostawić.
Tymczasem nadszedł mroźny grudzień i książę, jak co roku, wybrał się ze swoją drużyną na polowanie. Z nieobecności tej skorzystał Zaręba, o którym znów było głośno w okolicy, i w przebraniu mieszczańskim, jako krawczyk, przekradł się do zamku. Ludgarda poznawszy go krzyknęła przerażona:
— Cóżeś uczynił, nieszczęsny Dobiesławie! Zgubisz mnie i siebie!
— Musiałem cię ujrzeć, pani, chociażbym miał zginąć, powiadają bowiem wokoło iż książę czyha na twe życie.
— Już mi niewiele tego życia zostało, Dobku — rzekła księżna wyciągając ku niemu chude i przejrzyste jak alabaster dłonie. Dobek współczuciem i ucałował ze czcią.
— Chcę cię bronić, pani, jestem przecież twoim paziem!
Książna zamyśliła się głęboko, po czym zdjąwszy drogocenny pierścień z dłoni rzekła:
— To pierścień, który dał mi mój dziad. Jedź z nim do Szczecina i proś mych bliskich o pomoc. Źle mi tu! Boję się bardzo księcia, boję się każdego dnia, każdej godziny!
Dobek skłonił się głęboko:
— Dobrze, o pani moja, pojadę choćby na krańce świata! I uczynię wszystko, co każesz!
Wtem przed zamkiem zatętniły kopyta końskie. Ludgarda przypadła do okna:
— Umykaj, Dobku, co tchu, bo zginiesz! Przemko wraca z polowania!
Wyprowadziła rycerza bocznym wejściem poprzez izbę piastunki. Nie minęły trzy pacierze, a już most zwodzony dudnił głucho odgłosem wracających myśliwych. Za chwilę Przemko wpadł wzburzony do komnat Ludgardy.
— Gdzie skryłaś gacha swego!? — krzyknął.
Ludgarda milczała nie podnosząc nawet powiek.
— Mów! — krzyknął — wiem wszystko od pazia mego, który was śledził!
Ludgarda podniosła oczy na męża. Przemko miał twarz zimną i twardą, jakby wykutą z granitu, a w czarnych jego źrenicach krył się nieodwołalny wyrok. Ludgarda osunęła się na kolana.
— Przysięgam ci, żem niewinna! Klnę się jako, niewiasta i małżonka twoja! Pomnij na Boga i na uczciwość tak książęcą, jako i małżeńską, i pozwól mi wrócić do domu ojców moich! Nie wezmę nic z tej komnaty: ani klejnotów, ani szat kosztownych! Odejdę w jednej koszuli i będę znosiła los choćby najbiedniejszy! Daruj mi tylko życie! Nie gub mnie!...
Książę bez słowa zaklaskał w dłonie, a gdy weszły służebne, wskazał im klęczącą i wyszedł z komnaty. Nazajutrz znaleziono Ludgardę w jej sypialni uduszoną. Było to 14 grudnia 1283 roku.
Książę, chcąc odwrócić od siebie podejrzenia o zbrodnię, wyprawił swej małżonce wspaniały pogrzeb, a trumna z jej zwłokami spoczęła uroczyście na katafalku w katedrze poznańskiej, do której z takim lękiem wstępowała Ludgarda dziesięć lat temu. A w dwa tygodnie później, trapiony wyrzutami sumienia, Przemko ufundował w Poznaniu klasztor dominikanek i wyposażył go hojnie we wsie: Piątków, Rudnicę i Zaparcicę z Jeziorem Gostyńskim.
Wieść o zbrodni przedostała się jednak za mury zamkowe, a nieznani śpiewacy ludowi układali na cześć Ludgardy pieśni i opowieści, które głoszono w czasie publicznych widowisk. W zamku Przemysławów zaś począł pojawiać się nocą cień Ludgardy w białej powłóczystej szacie, z dłońmi wyciągniętymi przed siebie i z na wpół uchylonymi ustami, w których zamarła ostatnia, nie wypowiedziana już skarga. Opowiadano też, że pod murami zamku ukazywał się również cień rycerza w czarnej zbroi i na czarnym jak kruk koniu. Zjawiał się późną nocą i przed świtaniem znikał wśród mroku. A jeszcze inni twierdzili, iż widzieli tego rycerza w katedrze w czasie żałobnego nabożeństwa, jak skryty za filarem wpatrywał się posępnym wzrokiem w trumnę Ludgardy na katafalku.
Ile w tych opowieściach było prawdy, mogłyby powiedzieć tylko mury zamku Przemysławów, gdyby mówić umiały.
Śmierć Ludgardy zaciążyła klątwą nad całym życiem Przemysława. Nie dała mu szczęścia i upragnionego syna ani druga małżonka, Ryksa, córka króla szwedzkiego, Waldemara, ani też trzecia żona, Małgorzata Brandenburska. Nie przyniosła mu chwały i szczęścia nawet korona królewska, którą arcybiskup Jakub Świnka włożył mu uroczyście na skronie 26 czerwca 1295 roku w Gnieźnie.
Los złowrogi sięgnął i po koronę królewską. Na zapusty, 1296 roku, wybrał się król Przemysław do Rogoźna. Urządzał tu turnieje rycerskie, naradzał się z panami, bawił się i wypoczywał. W środę popielcową, dnia 8 lutego, gdy całe rycerstwo spało snem kamiennym po nocnej biesiadzie zapustnej, nagle oddział knechtów i nieznanych rycerzy, nasłanych przez margrabiów brandenburskich i współdziałające z nimi możne rody Nałęczów i Zarębów, opanował gród i wdarł się do zamku. Śpiąca i na wpół jeszcze pijana straż królewska padła w walce lub pierzchła w popłochu. Na czele napastników biegł rycerz w czarnej zbroi. Wdarli się do komnat królewskich. Przebudzony ze snu Przemko porwał za broń i rzucił się ku drzwiom. Wtem zabiegł mu drogę czarny rycerz. W lewej dłoni trzymał płonącą pochodnię, a w prawej krótki miecz.
— Stójcie! On mój! — krzyknął do biegnących za nim, a następnie zaświecił pochodnią w oczy na wpół ubranemu królowi.
— Poznajesz mnie?
— Dobek! — krzyknął król Przemysław.
— Tak, ja! A to miecz darowany mi w turnieju przez Ludgardę dla obrony uciśnionych. Broń się, bo jeden z nas dwóch paść tu musi! To sąd Boży!
Rzucił pochodnię w ręce pachołka i natarł na króla. Zaszczękały miecze, aż skry posypały się w półmroku, i rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Wtem Przemko, cisnąwszy miecz na ziemię, porwał za stojący pod ścianą oszczep i pchnął nim straszliwie oburącz. Dobek uskoczył na bok i krótkim szychem wbił miecz pod odsłoniętą pachę przeciwnika.
— Za Ludgardę! — krzyknął — za Ludgardę!
Przemysław rozkrzyżował ramiona i runął na posadzkę. Dobek zwrócił się do stojących w drzwiach rycerzy:
— Reszta to sprawa knechtów brandenburskich, nie nasza.
Na koń, towarzysze! Na koń!
Zatętniły kopyta końskie i oddział jeźdźców z czarnym rycerzem na czele zniknął wśród nocy.
Tymczasem brandenburscy siepacze porwali króla chcąc go uwieźć do Marchii jako zakładnika. Był ciężko ranny, ale żył jeszcze. Wsadzili go więc na konia i wziąwszy między siebie, całą gromadą wymknęli się z Rogoźna.
Wstał pochmurny świt zimowy. Z dala słychać było odgłos pogoni. To straż królewska, opanowawszy się wreszcie z popłochu i trwogi, ruszyła w pomoc królowi. Knechci widząc, iż Przemko nie może utrzymać się na siodle, a pogoń tuż, tuż za nimi, dobili rannego sztyletami i porzucili przy drodze, a sami pomknęli lasami ku granicy Brandenburgii.
Okrutna śmierć Przemysława, który zaledwie siedem miesięcy dźwigał koronę Chrobrego, wstrząsnęła całym krajem i przeszła na stałe do kręgu podań. Lud głosił z uporem, iż była to kara Boża za umęczenie niewinnej Ludgardy. Miejsce zabójstwa Przemysława również zostało osnute ludowymi podaniami. Jeszcze w końcu XIX wieku pokazywano pod Rogoźnem, niedaleko wsi Łukowa, ogromny głaz zwany Kamieniem Przemysławskim, na którym miał spoczywać przez chwilę ciężko ranny król. Inna wieś koło Rogoźna, Porąbiec, ma — według podania — wywodzić swą nazwę z faktu, iż w tym właśnie miejscu uprowadzony i nieprzytomny z upływu krwi król Przemysław został przez napastników dobity, porąbany.
Tak oto zakończyły się głośne i tragiczne w swych skutkach dzieje miłości i nienawiści Przemka i Ludgardy.
źródło: "O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie" (Wyd. Poznańskie, 1984)
ilustracje: Dominik Płóciennik