Był skwarny, lipcowy dzień. Na drodze wiodącej do gniezdnieńskiego grodu ruch panował niezwykły. Gromadki wojów przybranych w lekkie odświętne stroje, na pięknych, ognistych rumakach raz po raz wjeżdżały na most zwodzony. Dudniły podkowy końskie i rozlegały się wesołe pozdrowienia. Czasami za pocztami wojów pomykały strojne kolasy z niewiastami i służba.
Było wielkie święto, bo oto książę Popiel, prawnuk Lecha, założyciela Gniezdna, obchodził uroczyście postrzyżyny swego syna, któremu nadano imię rodzica: Popiel. Niebawem cały gród książęcy rozbrzmiewał wesołym gwarem ucztujących i śpiewem przy wtórze kozła i klaskaniu w dłonie.
Słońce tymczasem minęło już południe i skwar był nie do zniesienia, gdy na gościńcu gnieźnieńskim ukazało się dwóch pieszych wędrowców. Mieli na głowach słomiane kapelusze o szerokich kryzach, białe płócienne płaszcze spięte na lewym ramieniu i długie zakrzywione laski w dłoniach. Na stopach zamiast skórzni widniały lipowe sandały wiązane rzemieniem. Musieli być już mocno zmęczeni, bo z trudem pięli się na wzgórze zamkowe i raz po raz ocierali połą płaszcza pot z czoła. Gdy stanęli przed bramą grodu, straż książęca skrzyżowała halabardy zagradzając im drogę.
— Oznajmijcie księciu — rzekł starszy z podróżnych — że jesteśmy wędrowcami z dalekich stron i prosimy o gościnę.
Jeden ze straży pobiegł do dworca i za chwilę wrócił z odpowiedzią.
— Pan nasz, książę Popiel, kazał oznajmić, iż obchodzi teraz uroczyste postrzyżyny syna swego i żadnych nie proszonych na dziś gości nie przyjmuje. A jeśli będziecie się upierać, polecił nam wyszczuć was psami.
— Cudzoziemcami jesteśmy — odrzekł młodszy z przybyszów — ale znamy zwyczaje tego ludu. Dotąd nikt nam nie odmówił gościny, czyni to dopiero wasz książę.
— Nie szemrajcie na księcia i uchodźcie co żywo — odparł groźnie dowódca straży — za wysokie tu dla was progi.
Oburzeni nieludzkością księcia Popiela wędrowcy zawrócili bez słowa i skierowali się na podgrodzie. Spotkawszy po drodze ubogą zagrodę kmiecą, skłonili się gospodarzowi stojącemu w podle swojej pasieki.
— Z dala idziemy i strudzeni jesteśmy drogą, a czeladź grodowa z rozkazu księcia odpędziła nas od bram miasta. Przyjmijcie nas, gospodzinie, pod dach chaty swojej.
— Gość w dom, Bóg w dom — odrzekł kłaniając się nisko gospodarz. — Wejdźcie i spocznijcie po trudach podróży, a cokolwiek mam z jadła w chacie swojej, podzielę się z wami.
Była to zagroda ubogiego, ale wolnego kmiecia, Piasta. Gospodarz był mężem w sile wieku, o niskiej, krępej posturze, odziany w lnianą siermięgę. Spod płowych, przyciętych wedle zwyczaju tuż nad czołem włosów spoglądały uważnie, lecz pogodnie szaroniebieskie oczy.
— Spocznijcie tymczasem na ławie w cieniu lipy — rzekł do przybyszów — i ugaście pragnienie, zanim niewiasta moja nie przyrządzi jadła.
Tu zaklaskał w dłonie. Z chaty wyszła dorodna niewiasta z dzbanem glinianym i trzema takimiż kubkami. Za spódnicą jej krył się siedmioletni otrok w długiej lnianej płótniance przepasanej krajką, z jasnymi włosami opadającymi poniżej ramion.
— Oto niewiasta moja, Rzepka, a ten oto otrok to syn mój, któremu jutro chcę wyprawić, obyczajem przodków, postrzyżyny.
Napełnił kubki złocistym płynem i podał wędrowcom.
— To miód, który sam syciłem ze swej pasieki. Za Wasze zdrowie, mili goście.
Podróżni wychylili kubki chwaląc smak i zapach napoju, a potem starszy z nich rzekł:
— Cieszcie się zaiste, iżeśmy przybyli, a może nasze przybycie przyniesie wam obfitość dobra wszelakiego, a z potomstwa zaszczyt i sławę.
— Bóg by to dał — odrzekł skłoniwszy się Piast, po czym jął rozpowiadać o przygotowaniach do jutrzejszej uroczystości:
— Mam ci ja beczułkę dobrze sfermentowanego piwa, które przygotowałem na postrzyżyny jedynego syna, jakiego mam, lecz cóż znaczy taka odrobina? Wypijcie je, jeśli wola. Utuczyłem też — ciągnął dalej — niewielkiego prosiaka, by goście moi nie wyszli głodni z postrzyżyn. Boję się wszelako, czy starczy tego wszystkiego dla gości, bo w zwyczaju moim jest podejmować każdego, kto jeno ma dobrą wolę i serce ochotne przyjść do mnie.
Gdy wędrowcy weszli do chaty, starszy z nich rzekł:
— Pokój niech będzie domowi temu i niechaj wszelka łaska boska spłynie na jego mieszkańców. Nie troszczcie się o jadło. Ptakowie polni nie sieją, nie orzą, a Pan niebieski karmi je i odziewa. — Po czym spytał: — Gdzie macie piwo dla gości jutrzejszych?
Piast wskazał na niewielki antałek stojący u progu.
— Natoczcie piwa we wszystkie naczynia próżne, jakie macie w domu swoim.
Dziwił się niepomiernie Piast i żona jego, Rzepka, bo oto napełniono piwem wszystkie dzbany gliniane, jakie były w chacie i dwanaście wielkich stągwi kamiennych, a beczułka była pełna i nic z niej piwa nie ubyło.
Jeszcze większy dziw ogarnął ich, gdy zabili półroczne prosię bo oto rzecz nie do wiary: mięsiwo rosło im wprost w dłoniach i wypełniono nim dziesięć naczyń, zwanych po słowieńsku cebrami.
Piast wzniósł dłonie i oczy ku niebu:
— Światowidzie, który władasz gromami na niebie, i ty, Lelum-Polelum stojący na Górze Lechickiej, spójrzcie na cud, który się dzieje w ubogiej chacie Piastowej. Oto mam tyle jadła i napoju że mógłbym ugościć cały dwór księcia mojego.
Przybysze uśmiechnęli się dobrodusznie.
— To nagroda za gościnność twoją, Piaście-oraczu. A jako dobrem za złe płacić należy, radzimy ci, byś zaprosił na jutrzejszą uroczystość księcia Popiela, który odpędził nas dzisiaj od bram grodu swojego.
Ucieszył się ogromnie Piast na te słowa, bo były to jego najtajniejsze myśli, skryte w głębinie serca, których jednak dla wielkiego ubóstwa swego nie śmiał nawet wypowiedzieć.
Po cóż zwlekać? Za radą więc i zachętą gości pan, ich książę i jego wszyscy współbiesiadnicy zaproszeni zostali przez kmiotka Piasta, a książę zaproszony, wcale nie uważał sobie za ujmę zajść do swojego wieśniaka. Jeszcze bowiem księstwo polskie nie było tak wielkie, ani też książę kraju nie wynosił się jeszcze taką pychą i dumą i nie występował tak okazale, otoczony tak licznym orszakiem wasali. Skoro więc urządzono zwyczajową ucztę i pod dostatkiem przyrządzono wszystkiego, goście owi postrzygli chłopca i nadali mu imię Siemowita — na wróżbę przyszłych losów.
A nieznani wędrowcy, pożegnawszy po uczcie wszystkich biesiadników, błogo sławili raz jeszcze Piastowej zagrodzie i podążyli w dalszą podróż. Skąd przybyli dokąd się udali? — tego nie dowiedział się nikt ani wówczas, ani później.
Tylko gościom Piastowym, którzy spoglądali za odchodzącymi, zdało się, że wokół głów wędrowców błyszczały złociste aureole, a u ramion wyrosły im wielkie białe skrzydła. Były to jednak zapewne szerokie kryzy słomianych kapeluszy i białe poły płóciennych płaszczy powiewające na wietrze.
Dziwili się wszyscy zaproszeni, a wśród nich i sam książę Popiel, skąd u ubogiego kmiecia Piasta taka obfitość jadła i napoju? Bo chociaż ucztujących była pełna świetlica i pełen dziedziniec przed chatą, to jednak nikomu nie zabrakło ni chleba, ni mięsiwa, ani też piwa czy miodu.
Dziękowali więc ubogiemu oraczowi za gościnność i wróżyli wielką przyszłoś postrzyżonemu Siemowitowi.
źródło: "O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie" (Wyd. Poznańskie, 1984)
ilustracje: Dominik Płóciennik